niekarany niekarany
247
BLOG

Dureń

niekarany niekarany Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Wychodząc z domu popatrzyłem w niebo. Chmurzyło się. Chyba będzie padać.
Organizm wyświadczył mi dziś rano dotkliwą złośliwość, budząc się o pół godziny za wcześnie. Z nadmiaru czasu postanowiłem więc pójść do roboty piechotą, zawsze to zdrowiej.
Na wysokości sklepu pani Heni spostrzegłem po drugiej stronie jezdni człowieczka w szarym płaszczu. Niepozorny, szczupły, nijaki. W normalnych warunkach niezauważalny. Tyle tylko, że warunki tym razem były inne - facet tańczył. A właściwie podrygiwał arytmicznie, kręcąc się przy tym w kółko.
Z początku myślałem, że nawalony albo naćpany, normalne w mojej okolicy. Ale tu coś było nie tak. Człowieczek ewidentnie zmagał się z czymś co trzymał w zaciśniętych dłoniach. Walczył.
Wyglądało to jakby zamiast kremu do rąk użył superkleju i teraz jedną dłoń próbował oderwać od drugiej. Albo sam sobie gratulował jakiegoś sukcesu i nie mógł przestać. Niezła praca łokciami, nawiasem mówiąc. Aż przystanąłem.
I właśnie wtedy on też mnie zauważył. Niestety.
- Panie! - woła, z braku rąk próbując zamachać do mnie barkiem - Panie, pozwól pan tu!
I sam już idzie w moim kierunku, przyciskając ręce do brzucha. A wzrok ma dziki. W dodatku lekko powłóczy lewą nogą. Ja to mam szczęście.
Oj, nie wygląda to dobrze, myślę. Ale ruszam powoli na spotkanie, ostrożnie, czujnie. Z rękami w kieszeniach, tak na wszelki wypadek.
- Złapało, panie. I puścić nie chce - stęka tamten. I dalej się mocuje na rękę sam ze sobą. Wygląda przy tym tak więcej żałośnie.
- Ale co złapało? - spytałem.
- A o to - ujawnił prawą rękę na widok publiczny - portmonetka.
Przyjrzałem się. Rzeczywiście, trzy palce człowieczka wciśnięte były w niewielki, skórzany piterek. Wszystko wskazywało na to, że metalowe szczęki zapięcia trzymają je mocno.
- Uuuuuu - oceniłem krytycznie sytuację. - Nieszczególnie to wygląda, powiem panu.
- Co to się dzieje?! - zajojczał i chwycił portfelik lewą ręką, pociągnął. - Moja własna rodzona portmonetka obróciła się przeciwko mnie. Łojezu!
- Łomatko - postanowiłem solidarnie dołączyć się do narzekań. Tak w ramach wsparcia. I z ciekawości co będzie dalej.
Uwięziony człowieczek przybrał tymczasem minę osoby, która czeka na pytania. Nie doczekał się. Sam z siebie zatem uznał, że koniecznie należy mi się opowieść jak to ze lnem było. Dureń.
- Sięgam ja do portmonetki po bilon, rozumiesz pan - powiedział drżącym z emocji głosem. - Żeby bilet kupić. Autobusowy, znaczy. No bo jakże tak, bez biletu się przemieszczać pojazdem miejskim?! Nijak nie można!
Nie wyjmowałem rąk z kieszeni. I nie komentowałem. Na razie.
- No to sięgam ja po bilon - człowieczek wznowił opowieść. - Wsuwam rękę do piterka, niczego nie podejrzewający. A toto jak nie capnie! Za rękę, za palce! I trzymie! I nijak puścić nie chce. A mnie ta ręka, proszę szanownego, potrzebna.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem.
- Z bilonem - stwierdziłem filozoficznie - żartów nie ma.
Człowieczek na nowo podjął bój z portmonetką. Szarpał i szarpał. Długo, aż się zasapał. Wreszcie ogłosił kapitulację.
- Sam nie dam rady - wydyszał. - Pomoże pan?
Zastanowiłem się. Okej. Czemu nie?
- Dwadzieścia złotych - powiedziałem.
- Ile?! - wrzasnął. Aż podskoczył.
- Dobra, niech będzie dziesięć.
Znowu spróbował wyszarpnąć uwięzioną dłoń z paszczy sakiewki. I znowu nic z tego nie wyszło.
- Drogo, cholera - sapnął.
I zaczął się zastanawiać, w międzyczasie nadal usiłując na własną rękę uwolnić własną rękę. Dureń.
Oj, przyda mi się ta dycha, pomyślałem. Wyszedłem z domu całkiem bez grosza, nawet na piwo nie mam, żeby gardło przed robotą przepłukać.
- A za piątala by pan nie pomógł? - zapytał chytrze.
- Panie, ja się do pracy spieszę! - zniecierpliwiłem się teatralnie - Mi tam nie płacą za wyciąganie cudzych łap z nieswoich porfeli, więc decyduj się pan szybciej!
Pomocował się jeszcze trochę, poszarpał. Bezskutecznie. Dureń.
- Może rabacik jakiś? - spytał przymilnym głosikiem. - Taki dla stałych klientów.
Przegiął.
- Idę - ogłosiłem. - A pan sobie tu stój i patrz, jak własne portfolio odgryza panu paluchy.
Schyliłem się ku żarłocznej portmonetce i powiedziałem głośno:
- Smacznego!
Po czym odwróciłem się na pięcie i udałem, że odchodzę w siną dal. Już wiedziałem, że mam durnia w garści. Jestem mistrzem negocjacji biznesowych.
- Czekaj pan! - usłyszałem za plecami - Niech będzie.
Wróciłem do człowieczka. Westchnął ciężko.
- Nic taniej nie będzie? - spytał z nadzieją w głosie.
- Nie da rady - rozłożyłem ręce. - To ciężki rynek.
W rozpaczliwej desperacji zaszarpał jeszcze ręką, pociągnął drugą. Tak mocno, że aż jęknął z bólu.
- Boli? - zapytałem z udawanym współczuciem.
- Boli - przyznał. I szarpnął jeszcze mocniej. A nie mówiłem, że dureń?
Sapał z wysiłku.
Milczałem uprzejmie. Zaraz pęknie.
- Czyli: dycha? - upewnił się jeszcze raz - Dyszka i pomagasz pan?
- Aha - kiwnąłem głową. - Dycha. Zwana dyszką.
Pomyślał jeszcze moment. Wreszcie coś się w nim złamało.
- No dobra, masz pan - szybkim ruchem wyjął z portmonetki banknot i wręczył mi. - A teraz pomagaj pan!
Nie odzywałem się. Byłem ciekaw kiedy zauważy.
- Pomagasz pan czy nie? - zagulgotał człowieczek nerwowo - Zapłaciłem!
Popatrzyłem na jego dłoń. Tę dłoń, którą przed chwilą podawał mi dziesięciozłotówkę.
- Przecież to już - uśmiechnąłem się.
Przyjrzał się swojej łapie z niedowierzaniem. Patrzył długo. Wreszcie zrozumiał.
- A rzeczywiście! - wykrzyknął zachwycony - Ale jaja!
Wsunąłem dychę do kieszeni.
- No - potwierdziłem. - Jaja.
Nadal wpatrywał się w ocaloną rękę, jakby chciał policzyć, czy ma wszystkie palce. Zacisnął je w pięść. Rozprostował. I znowu zacisnął.
- Szybko panu poszło - cmoknął z podziwem.
- No jak nie jak tak - przyznałem z dumą.
- Fachowiec z pana prima sort - powiedział przymilnie. Nie wypadało zaprzeczać, choć czułem, że coś knuje.
- Wiadomo - zgodziłem się. - Ze mną nie ma to a tamto.
Człowieczek popatrzył z nienawiścią na ujarzmioną portmonetkę, upchnął ją w kieszeni, otrzepał płaszcz. Widziałem jednak, że coś mu nie daje spokoju. Niby stał spokojnie, a wiercił się. Nawet dygotał w niektórych rejonach.
Podmuchał na palce, nie wiadomo po co. Może w ramach walki wewnętrznej.
- I w ogóle strasznie wdzięczny panu jestem - nadal mi słodził.
- Nie ma sprawy - machnąłem ręką.
Pomyślał chwilę. Wreszcie się przemógł.
- Ale jednak drogo pan wziął - powiedział wyzywająco.
- Proszę? - zapytałem słodko.
- Całkiem mnieś pan ze środków ogołocił - zaczął narzekać. - Wysokoś wycenił pan tę całą pomoc.
- Samopomoc jakoś nie dała rady - odpowiedziałem z przekąsem.
Łypnął spode łba.
- A może byś mi pan oddał tę dychę, co? - odważył się. - Mnie ona bardziej potrzebna.
Przechyliłem głowę. Milczałem.
- Albo chociaż część... - zaskomlał. - Tak ze cztery złote. Względnie sześć...
Dureń.
Pochyliłem się lekko w jego stronę.
- Chcesz pan w zęby zarobić, raz i drugi? - spytałem spokojnie.
Skurczył się.
- Nie, no dobra, już nic nie mówię - pisnął. - Weź pan całą dychę.
Kiwnąłem głową.
- Uczciwie pan zarobił - powiedział pojednawczym tonem.
Popatrzyłem w niebo. Chmurzyło się. Chyba będzie padać.
- No to ja już sobie... tego... - wybąkał człowieczek. - Co złego to nie ja. I do widzenia szanownemu.
I podreptał w szarym płaszczyku ku swemu przeznaczeniu, powłócząc lekko lewą nogą.
A ja poszedłem swoją drogą. Do pracy.
Ot i historia cała.
Kooooooniec.
A dychę od tego durnia zainwestowałem dobrze, i to tuż za rogiem. Zapłaciłem Cygance, za wróżbę. Powiedziała mi, że w wieku dziesięciu lat wyjdę za mąż za królewnę. Taką prawdziwą, z herbem, zamkiem, złotą koroną i stajnią pełną kucyków. Nie spodziewałem się. Nawet sobie nie wyobrażacie, jaki jestem szczęśliwy.

 

(©niekarany, "Dziennik absurdalny II")

niekarany
O mnie niekarany

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości