niekarany niekarany
189
BLOG

Przyjaciółka od serca

niekarany niekarany Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Bjorn Długobrody zaśmiał sie złowrogo, zawinął mieczem i zaatakował. Wyszczerbiona klinga minęła moją zastawę i ugodziła mnie w brzuch. A dokładnie to w stalową klamrę pasa, która - co właśnie sobie uświadomiłem - i tak od dłuższej chwili boleśnie wpijała mi się w podbrzusze, dekoncentrując i utrudniając walkę. Upadłem na plecy, na rozgrzane południowym słońcem deski pokładu. Widząc to moi dzielni karaibscy piraci wrzasnęli wściekle i ze zdwojoną energią rzucili się do ataku. Wikingowie Bjorna ryknęli bojowo w odpowiedzi, a sam Długobrody, zachęcony widać swoim powodzeniem, wziął zamach do kolejnego ciosu. Znowu trafił i znowu w to samo miejsce, w klamrę pirackiego pasa. I jeszcze raz. I znowu. I cały czas w tę klamrę, nie wiedzieć czemu.
Unieruchomiony, nieporadnie obmachuję mu się szablą, bez większego efektu, a on po prostu stoi nade mną i raz za razem dźga mnie zapamiętale mieczem w podbrzusze. Boli coraz bardziej, a tamten tylko dźga i dźga, bez końca. Aż mu ten rogaty hełm na łbie podskakuje. Nawet koniuszek języka wystawił, skurczybyk. Widzę, że odsłonił się trochę przy tym dziabaniu i ostatkiem sił wymierzam rozpaczliwy cios. Niespodziewanie ostrze szabli przechodzi przez jego ciało bez oporu, a wielki Wiking znika, rozwiewa się jak dym. Nie ma go. Jakby go nigdy nie było. Jestem tylko ja, leżący na zbryzganym krwią pokładzie. Pod klamrą pasa boli jak jasna cholera.
- Co tu się odp...?! - myślę. A myślę szybko, po piracku.
Rozglądam się. Pokład opustoszał, ucichł bitewny zgiełk. Widzę, że nie tylko Bjorn zniknął, ale i większość jego Wikingów. Zniknęli też prawie wszyscy moi piraci. Bije się jeszcze może ze czterech, i to jakoś tak niemrawo, po cichu i bez przekonania jakby. Samoloty też odlatują. A w podbrzuszu boli. I właśnie wtedy zaczyna do mnie docierać, że to chyba nie abordaż a pęcherz. Te trzy piwa wypite wieczorem pod zombiaków z szóstego sezonu po prostu nagle postanowiły się ze mnie wydostać. Wszystkie trzy naraz, bez zapowiedzi. W mordę, myślę. Trzeba iść.
Otwieram oczy. Ciemno. Odchylam kołdrę. Zimno.
- A ty dokąd? - pyta kołdra zaspanym głosem. - Źle ci tu?
- Chcę do łazienki.
- Daj spokój, zimno jest. Leż.
I przyciska mnie do łóżka.
- Siku mi się chce - mowię. - Zaraz wrócę.
Kołdra obejmuje mnie mocniej, nie chce puscić.
- Nie idź, zostań w ciepełku... - mruczy jak kot - Nie zostawiaj mnie samej.
Wiem, tylko ona mnie kocha. A w każdym razie darzy gorącą namiętnością, tym gorętszą, im głośniej budzik drze ryja, że trzeba wstawać. Moja kołdra świetnie wie, że wcale mi się nie chce spod niej wychodzić, że najchętniej zostałbym tu z nią na zawsze. Ale teraz muszę.
- Muszę - mówię.
Ona trochę udaje, że się dąsa. Milczy. Ale nie puszcza, nadal trzyma mnie w mocnym, gorącym uścisku. Jest bosko. Tylko pęcherz ciśnie.
- Naprawdę muszę - mamroczę. - Wybacz mi... Puść.
- Nie puszczę - słyszę jej cichy śmiech. Droczy się. Przekomarza. Ciepło jest, milutko. Oczy mi się zamykają. Ale pęcherz wie swoje.
- Nie wytrzymam - jęczę.
- Wytrzymasz... Zostań ze mną - szepcze mi do ucha kołdra.
Próbuję się uwolnić, ale ona nie daje za wygraną.
- Nie idź - kusi, otulając mnie szczelniej. - Tam zimno. Tu ciepło.
Ma rację. Jejku, jak ciepło.
Pęcherz wyje. Zbieram siły.
- Puszczaj - szarpię się. - Proszę.
- No dobrze - ustępuje nagle. - Idź. Ale wracaj szybko.
Zapalam lampkę i trzęsąc się człapię do łazienki po zimnej podłodze. Szerokiego skórzanego pasa już nie mam, więc opadające spodnie od pidżamy podtrzymuję ręką. W łazience podłoga jeszcze zimniejsza. Opuszczam spodnie i zastanawiam się, czy po powrocie uda mi się jakoś skrzyknąć moich chłopaków i jeszcze raz spróbować ataku na drakkar Długobrodego, bo haratanina była zacna, jucha pięknie sikała dookoła. Spuszczam wodę.
Wracam. Podłoga zimna jak lód.
W sypialni od razu rzucam okiem na łóżko, żeby się upewnić czy kołdra wciąż tam leży. Jest, czeka. Prawie czuję bijące od niej ciepło.
- No jesteś wreszcie - w jej głosie pobrzmiewa lekkie zniecierpliwienie. - Zaczynałam już stygnąć. Co tak długo?
- Trochę dużo było tego piwa... - usprawiedliwiam się kulawo.
- Nie marudź - przerywa. - Chodź tu do mnie. Szybciutko.
Zerkam na tarczę budzika czającego sie na szafce nocnej, w niebezpiecznej bliskości wezgłowia łóżka. Dochodzi czwarta.
- Widzisz? Ten zazdrośnik odbierze mi ciebie dopiero o szóstej - mówi kołdra głosem kobiety przeciągającej się na rozgrzanym piasku plaży. - Masz jeszcze ponad dwie godziny, zanim rozedrze paszczę, prawie trzy... 
Daję nura pod kołdrę. Przysiągłbym, że sama się odchyliła, żeby łatwiej mi było się pod nią wślizgnąć.
Gaszę lampkę.
- Bardzo zmarzłeś? - pyta z troską, przylegając do mnie. - Przytul się...
Rozkoszne ciepło rozpływa się po całym ciele. Mięknę.
- Czyż nie jestem wspaniała? - szepcze namiętnie kołdra, moja najlepsza przyjaciółka - Czy to nie jest niebo?
- Niebo... - mruczę i zamykam oczy.
Natychmiast pojawia się księżniczka Leia, z tymi swoimi kręconymi plecionkami wokół uszu. Ma na sobie długa białą szatę, a oczy jej błyszczą.
- I love you - mówi.
- I know - odpowiadam.

 

(©niekarany, "Dziennik absurdalny II")

niekarany
O mnie niekarany

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości